podróżujemy w poszukiwaniu paradoksów. to najjaśniejsze momenty wszystkich naszych podróży. tak więc kiedy przygotowując się do podróży po izraelu przeczytaliśmy, że na wybrzeżu morza martwego znajduje się góra sodom, która ma 226 metrów POD poziomem morza, nie mogliśmy odmówić sobie tej przyjemności. 🙂 na miejscu okazało się, że jest dużo ciekawiej niż się spodziewaliśmy.
góra sodom leży na pustyni judzkiej i wznosi się – według różnych źródeł – 220 do 250 metrów nad powierzchnią morza martwego. jako że tereny te stanowią jedną z najgłębszych na świecie depresji, szczyty nawet stosunkowo wysokich wzgórz znajdują się wciąż dużo poniżej bezwzględnego poziomu morza. właściwie w przypadku góry sodom trudno mówić o szczycie, bo jest to masyw ciągnący się przez kilka kilometrów. można się na niego dostać od strony morza, wspinając się schodami po niemal pionowej ścianie, lub „od lądu”, mocno nadkładając drogi. na miejscu można godzinami wędrować wśród księżycowego krajobrazu, przez labirynty ścieżek między białymi skałami, popękanymi od suchości, wyżłobionymi przez wiatr.
co najciekawsze, cały ten masyw zbudowany jest niemal wyłącznie z halitu, czyli soli kamiennej. lizaliśmy skały, więc to potwierdzona informacja. 😉 w „normalnych” warunkach deszcze przez tysiąclecia wypłukałyby taką górę. jednak na tych pustynnych terenach, gdzie nie pada praktycznie nigdy, trwa ona niewzruszenie. te nieliczne deszcze wypłukały natomiast korytarze, zapadliska i jaskinie. nie są one publicznie dostępne i na pewno nie są bezpieczne. niedawno wewnątrz wzgórza sodom odkryto 10 kilometrową jaskinię, którą uznano za najdłuższą jaskinię solną na świecie.



z góry rozciąga się widok na absolutnie przepiękne morze martwe i wzgórza jordanii widoczne na jego drugim brzegu. trzeba tylko ominąć wzrokiem postapokaliptyczną fabrykę dead sea works, która przetwarza minerały z morza martwego i jest w dużym stopniu odpowiedzialna za jego dewastację.
zapewne najlepszym przewodnikiem po izraelu jest biblia i w czasie podróży co chwila natykaliśmy się na miejsca opisywane lub wzmiankowane w biblii. w tym przypadku nazwa również jest nieprzypadkowa, gdyż właśnie tutaj znajdowała się biblijna sodoma. kilka kilometrów dalej znajduje się wielki, samotny blok skalny nazywany „żoną lota”. patrząc na niego, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że tradycyjna interpretacja tego mitu jest niesamowicie krzywdząca: żona lota (nie znamy nawet jej imienia) ogląda się na płonące, walące się w gruzy miasto, co jest przedstawiane jako dowód jej małostkowości, ciekawości, niemożności zawierzenia bogu. wolę myśleć, że ogląda się za domem, który traci, za bliskimi, którzy giną, za całym swoim światem, który opuszcza. niech to będzie moja własna, kobieca egzegeza biblijna. 🙂




nasza krótka podróż po izraelu była jedną z najciekawszych, jakie odbyliśmy w życiu. oglądaliśmy oszałamiający krater mitzpe ramon, wędrowaliśmy po niesamowitej pustyni negew, przez tydzień mieszkaliśmy w zupełnie nierealnej jerozolimie. jednak jeśli mielibyśmy wrócić kiedyś do izraela (a bardzo chcemy!), wrócilibyśmy dla morza martwego. dla mnie wspomnienie wieczornej kąpieli, kiedy woda, niebo i brzegi były zalane różowo-błękitnym światłem, pozostaje jednym z najpiękniejszych wspomnień. wydawało się, że wzgórza jordanii na drugim brzegu są tak blisko, że wystarczy lekko podryfować w ich kierunku… a jednocześnie w tej idylli mieliśmy świadomość, że kąpiemy się w śmiertelnie niebezpiecznym miejscu. wystarczyło zbyt gwałtownie poruszyć się albo odruchowo przetrzeć mokrą ręką twarz, żeby sól dostała się do oczu. utonąć oczywiście nie można, ale wystarczy się np. zachłysnąć…
zasolenie morza martwego sięga 26%, co oznacza, że żadne życie nie ma prawa tam przetrwać. całe dno pokryte jest wytrąconymi kryształami soli (sól nie rozpuszcza się w wodzie, ale wytrąca się, jak w szklance, kiedy w szkole przygotowywaliśmy roztwór nasycony), a woda jest całkowicie przejrzysta. nawet kiedy odpływałam kilkadziesiąt metrów od brzegu, nadal dokładnie widziałam kryształy na dnie. tak duże zasolenie oznacza też większą wyporność. ciało nawet nie tyle unosi się na wodzie, co po prostu leży na jej powierzchni. nawet kiedy próbowałam mocniej się zanurzyć, nie mogłam. takie swobodne dryfowanie wywołało w nas absolutną euforię. to musi być chyba uczucie podobne do nieważkości. tylko że wokół śmierdzi siarką, a każde zadrapanie na skórze niemiłosiernie piecze. ogólnie, taki błogi relaks w piekielnej kadzi. bardzo polecam! 😉


Skomentuj