Nie wiedziałem wtedy jeszcze nic o Ikarze, lecz gdy się patrzyło ze wzgórza na tę rozciągającą się w dole równinę, aż kusiło, żeby rozpiąć na całą szerokość ręce, zatrzepotać nimi parę razy w powietrzu i wzbić się ponad nią, wyżej i wyżej, i zatoczywszy jedno, drugie koło ponad naszym domem, poszybować aż do Gór Pieprzowych i tam osiąść na ich wybrzuszonym cyplu czy obok, na którymś z wybulonych przęseł kolejowego mostu, czy nawet popłynąć razem z Wisłą, ponad nią, dopóki sił starczy, aż do jej kresu.
tak zaczyna się jedna z moich naj- najukochańszych książek, „widnokrąg” wiesława myśliwskiego. tęskniłam za nią od liceum, kiedy to czytałam ją po raz pierwszy. kiedy więc okazało się, że latem na kilka dni zatrzymamy się w sandomierzu, pojawił się świetny pretekst, żeby do niej wrócić. uwielbiam zwiedzanie miejsc znanych z książek i filmów, a sandomierz jest bez wątpienia ważnym bohaterem „widnokręgu”. mimo że nazwa miasta nie pada w książce ani razu, jego zabytki, ale też topografia i historia, nie pozostawiają żadnych wątpliwości.
sandomierz jest położony – niczym rzym – na siedmiu wzgórzach, a otoczone murami stare miasto mieści się na jednym z nich. jest zadziwiająco małe. ot, stromy rynek i kilkanaście uliczek wokół. jedynie panoramiczny widok na wisłę i rozciągające się za nią równiny, pozwala wzrokowi uciec trochę dalej. jako dawne miasto królewskie, sandomierz może poszczycić się oszałamiającą historią, sięgającą początków polskiej państwowości. z upodobaniem grzebaliśmy w tej historii, szukając w niej tego, co dziwne i osobliwe. bo zwiedzanie miast – szczególnie z dziećmi – jest najciekawsze, gdy za tym, na co patrzymy, kryje się jakaś opowieść.
zanim więcej o tej najpiękniejszej opowieści, trzy przykłady sandomierskich osobliwości:
raz. dom jana długosza, w którym mieści się muzeum diecezjalne. brzmi niezbyt ciekawie? tymczasem w muzeum znajduje się niesamowita kolekcja wszystkiego. tak, właśnie wszystkiego! dawni kolekcjonerzy zbierali po prostu wszystko, co ciekawe, a wiadomo, że ciekawość nie zna granic. owszem, w muzeum można oglądać dosyć klasyczne eksponaty: wczesnośredniowieczne rzeźby religijne, bezcenne obrazy, ołtarze czy olbrzymią, ręcznie pisaną i zdobioną kopię biblii. ciekawa jest też monstrancja z kawałkiem drzewa krzyża świętego, zdobyta przez wojska polskie pod grunwaldem. nam jednak najbardziej podobał się rozsypany po kilku salach zbiór kuriozów: stopy słonia, ponad 350-letnie pieczywo z czasów potopu szwedzkiego, fajka należąca do adama mickiewicza, portrety trumienne, puzderka wyrzeźbione przez zesłańców po powstaniu styczniowym, włos napoleona, zęby trzonowe mamutów, bogato haftowane stroje szlacheckie czy wreszcie piękna kolekcja ksiąg drzewnych. najcenniejszym okazem muzeum są rękawiczki królowej jadwigi, wykonane z koźlęcej skóry. są tak cieniutkie i delikatne, że wyglądają jak zrobione z papieru. mieszczą się ponoć w srebrnym puzderku w kształcie orzecha włoskiego.

dwa. katedra sandomierska znana jest głównie z obrazu przedstawiającego żydów dokonujących rytualnego mordu na dzieciach. dziś obok obrazu jest tabliczka (niezbyt rzucająca się w oczy), informująca o tym, że macy bynajmniej nie wykonywano z krwi chrześcijańskich niemowląt. jednak w katedrze można oglądać również martyrologium romanum, czyli cykl dużych obrazów z bardzo dosadnymi scenami śmierci i męczeństwa chrześcijan. krew się leje, głowy spadają, flaki wybebeszone, gwałty, ogień, łańcuchy, łamanie kołem i oblewanie smołą. obrazów jest dwanaście, a wszystkie sceny są skrupulatnie ponumerowane – po jednej na każdy dzień roku. mieliśmy dużo frajdy odnajdując miesiąc i dzień urodzenia każdego z rodziny i odgadując przypisany im rodzaj śmierci.

trzy. góry pieprzowe, położone zaledwie kilka kilometrów od starego miasta. te kilka brązowych pagórków to najstarsze góry w polsce! są zbudowane z łupków kambryjskich, co oznacza, że są – w terminologii dziecięcej – o wiele, wiele starsze od dinozaurów. łupki mają dziwną strukturę, kruszą się niczym drobny żwirek. może stąd nazwa „pieprzowe”? w dodatku, jako że przez cały dzień są równomiernie oświetlone i nagrzane, znajduje się tam unikalne rosarium. rośnie tu dziko 12 z 18 gatunków róż występujących w polsce. z pieprzówek rozciąga się piękny widok na wisłę i sandomierską starówkę z wieżą katedry i collegium gostomianum na pierwszym planie.

zupełnie inaczej czytałam „widnokrąg”, mając w pamięci wszystkie miejsca, które pojawiają się w powieści. to już nie tylko historia piotrusia, potem piotra, dorastającego w wojennej i tużpowojennej rzeczywistości, ale historia rozgrywająca się w bardzo konkretnych miejscach. takich jak późnoromański kościół św. jakuba, w którym piotr z nauczycielem oglądają nagrobek księżniczki adelajdy i do którego po latach będzie potajemnie przychodził z ukochaną anną. wiele takich szczegółów wskakuje w głowie na swoje miejsce i układa się w spójną całość. podczas spaceru nauczyciel pokazuje piotrowi zamek: Widzisz, co zrobili z Zamku? Więzienie. Ale może jeszcze doczekamy, że zamki będą znów zamkami. Ty na pewno. sandomierski zamek to historia w polski w pigułce: zbudowany przez kazimierza wielkiego, rozbudowywany, a potem zniszczony w czasie potopu szwedzkiego. w katedrze znajduje się nawet obraz przedstawiający moment wysadzenia zamku w powietrze: jeden z rycerzy, niejaki imć andrzej bobola, niesiony siłą wybuchu, przeleciał na swoim białym koniu aż na drugi brzeg wisły. tam wylądował i udał się do miejscowego księdza, który podjął go obiadem i przekazał to zdarzenie dla potomnych. zamek sandomierski odbudowano, a w czasie rozbiorów austriacy urządzili tam więzienie. również w czasach stalinowskich mieściło się tam wyjątkowo mroczne, komunistyczne więzienie. obecnie w zamku działa muzeum okręgowe, gdzie można obejrzeć m.in. niemal kompletny zestaw figurek szachowych z XII wieku. w tymże zamku, w pokojach gościnnych urządzonych w baszcie, zatrzymał się też piotr, kiedy po latach przyjechał do sandomierza odwiedzić panny ponckie i odszukać wdowę po burmistrzu.
burmistrz rządził twardą ręką na wsi, gdzie w czasie wojny mieszkała rodzina piotra. został zastrzelony przez polskich partyzantów, a jego żona, niemka, zaraz po tym zniknęła. plotkowano, że wyjechała do niemiec i tylko na wszystkich świętych na grobie burmistrza pojawiały się nowe wieńce. dopiero wiele lat po wojnie piotr dowiaduje się, że burmistrzowa nadal mieszka w sandomierzu.
– A gdzie mieszka?
– A obok Bramy Opatowskiej. Zajmuje facjatkę na poddaszu. W tej samej kamiennicy, co kiedyś doktor Sobkiewicz. Pamięta pan Piotr doktora Sobkiewicza? Coż to był za doktor. Ach, a jaki mężczyzna.
brama opatowska to bodaj najbardziej charakterystyczna budowla sandomierza, wielokrotnie pojawia się też w książce. została zbudowana w XIV w., a 200 lat później dobudowano wieńczącą ją renesansową attykę. jest jedyną zachowaną z czterech bram, które dawniej prowadziły do miasta. oprócz nich były jeszcze dwie tzw. furty, czyli wąskie, piesze przejścia, którymi można było przedostać się do miasta po zamknięciu bram. z nich zachowała się tylko jedna, zwana uchem igielnym.

brama opatowska to dla piotra pierwsze wrażenie wielkiego miasta, kiedy razem z dziadkiem przyjeżdżają w czasie wojny ze wsi do sandomierza na jarmarki.
– Co to za wieża, dziadku? – spytałem.
– To nie wieża – odpowiedział. – Brama.
– Brama? – zdziwiłem się, bo jeszcze takiej bramy nie widziałem. Jakby w niebo prowadziła, tym bardziej, żeśmy cały czas jechali pod górę ku niej.
– Brama Opatowska – wyjaśnił dziadek. – Jeszcze jakiś król ją budował, ale nie powiem ci który. Może Kaźmierz, bo to on najwięcej nabudował zamków, bram.
Po kilkuset metrach dalszego wspinania się, gdy ta brama rosła i rosła, aż zasłoniła w końcu całe niego, wjechaliśmy w jej wąską, chłodną czeluść. mój oniemiały dla niej podziw, który wypchnął z myśli nawet Sulkę, przerodził się nagle w strach, że się na nas zawali, bo najwyraźniej chwiała się od ciężkich kroków koni i wyładowanego wozu. A kiedy konie wyszły już na światło po jej drugiej stronie, a za końmi my, bałem się odwrócić na nią oczy. Miałem wrażenie, że wciąż się chwieje nad nami, a my wciąż jedziemy przez jej chłodną, wąską czeluść.
– No, to przejechaliśmy – powiedział z wyraźnym westchnieniem ulgi dziadek.

tuż przy bramie opatowskiej znajduje się kościół św. ducha, dawniej będący częścią zabudowań klasztornych. w przyklasztornym szpitalu umarł ojciec piotra. tam też w pijackim zwidzie pokazują mu się w oknach trupie postaci ubrane w oficerskie mundury, z rzędami srebrzystych guzików, z koalicyjką przez ramię.
po przejechaniu przez bramę należy skręcić w prawo, minąć elegancką restaurację „widnokrąg” i trafiamy do dawnej dzielnicy żydowskiej, w której w czasie wojny mieściło się getto. dzielnica to określenie mocno na wyrost – to zaledwie kilka uliczek. w dawnej bożnicy mieści się dziś oddział archiwum państwowego. pod tę bożnicę właśnie piotr z dziadkiem odwieźli w czasie wojny swoich żydowskich sąsiadów, szmulów. w mieście mieli aby na tymczasem być, potem gdzieś dalej już na stałe mieli ich zawieźć, gdzie na każdego miał czekać dom z ogrodem, jakby ktoś chciał ogrodnikiem zostać, czy tylko z ogródkiem od drogi, jakby wystarczyły komuś aby kwiatki przed oknami, krzak bzu czy jaśminu, z jedno drzewo, żeby się synagorlice miały gdzie zagnieździć.
z tego też miejsca mały piotruś obserwuje kwitnący na przeciwległym wzgórzu sad. jeszcze nie wie, że sad należy do rodziców jego późniejszej ukochanej, anny.
ale najważniejsze w powieści są schody. te schody, po których z mozołem wspinał się ojciec piotra, które były udręką matki, które stanowiły przejście do miasta, do lepszego świata.
Te schody zaczynały się tuż za naszym domem i prawie w linii prostej, z niewielkimi odchyleniami w jedną, w drugą stronę, poprzerywane brukowanymi podestami co kilkanaście stopni, pięły się na sam szczyt wzgórza, na którym leżało miasto. Lub odwrotnie (…), zaczynały się na szczycie tego wzgórza, na którym leżało miasto, i spadały kaskadą po najbardziej urwistej jego stronie aż do miejsca, gdzie brała swój początek ta rozległa równina.
(….) chodząc schodami, miało się poczucie, że mieszka się w mieście, a nie na jakimś tam podgórzu, na które ludzie z miasta mówili z wyższością Rybitwy. A nawet że się mieszka w najbardziej rdzennej części miasta, bo miało się tuż nad głową, w odległości upoważniającej do przyznania sobie takiego właśnie najbliższego sąsiedztwa, Collegium Gostomianum, Dom Długosza, zaraz za nim Katedrę, pałac biskupi, do którego wychodziło się wprost na Rynek.

cały szkopuł w tym, że ani schodów, ani dzielnicy rybitwy już nie ma. w jej miejscu są teraz błonia, droga szybkiego ruchu i śmierdzące targowisko, przez które trzeba przejść w drodze nad wisłę i góry pieprzowe. od najdawniejszych czasów sandomierz, podobnie jak pobliski opatów, był miastem handlowym. korzystając z prawa składu, kupcy zatrzymywali się na jakiś czas w mieście, dzięki czemu i handel, i sandomierz kwitły. pod domami, w miękkiej lessowej skale drążono piwnice dla składowania towarów, ale też dla leżakującego wina z okolicznych winnic. przez wieki pod starym miastem powstawały wielopiętrowe magazyny, lochy i labirynty podziemnych korytarzy. less jest miękki, pod wpływem wilgoci rozmaka. kiedy przestano używać podziemnych magazynów, niekonserwowane korytarze zaczęły się zapadać, grożąc zapadnięciem całemu miastu. wzgórze, pod którym były rybitwy, zaczęło się osuwać i osiedle zostało całkowicie zniszczone.
Nieoczekiwanie bowiem wzgórze zaczęło się obsuwać i miastu groziła zagłada. Chociaż czy tak nieoczekiwanie? jak tylko pamięć ludzka sięgała, ciągle pojawiały się w różnych punktach miasta, zwłaszcza po ulewnych deszczach, rysy, pęknięcia, zapadliny, nierzadko wielkości studni, a bywało, że i dużo rozleglejsze. (…) Nic dziwnego zresztą, położone na lessowym wzgórzu, a wiadomo, co to less, ni ziemia, ni pył, nieodporny na wodę, to i miasta za długo nie utrzyma, jeszcze takiego, co jak w węzeł ściśnięte, że prawie całe na tym wzgórzu, po brzegi.

razem z rybitwami odeszła przedwojenna część sandomierza. część tego widnokregu, który ukształtował piotra. wzruszająca jest scena, w której schodzi on po raz ostatni schodami, już z własnym dorosłym synem, powtarzając rytuał spacerów z chorym ojcem. teraz jego kolej, aby powiedzieć: odpocznijmy trochę.
Całe podgórze było z ziemią zrównane i ta gliniasta, żółta ziemia rozpościerała się zwałami aż do drogi prowadzącej do mostu. Żaden ślad nie pozostał po jakimkolwiek domu, także po tym, gdzieśmy mieszkali kiedyś w suterenie, i w ogóle można było zwątpić, czy kiedykolwiek były tu jakieś Rybitwy.

Dziękuję za ten wpis. Właśnie zaczęłam czytać „Widnokrąg” i od razu planuję wycieczkę do Sandomierza.
Jedna uwaga: książka zaczyna się inaczej – w prologu jesteśmy na wsi…
Pozdrowienia!
PolubieniePolubienie
oczywiście, w prologu jesteśmy na wsi i dzielimy kurę. a ciotki pilnują, czy mężowi trafi się sprawiedliwa porcja. 🙂
PolubieniePolubienie
Piękna korzenna opowieść. 🙂
PolubieniePolubienie