nastała prawdziwie złota jesień. poszliśmy dziś na spacer nad rusałkę, a potem jeszcze nad sołacz. sołacz zadziwia mnie o każdej porze roku, ale teraz jest chyba najpiękniejszy. drzewa mienią się wszystkimi kolorami: niektóre są cały rok poważne, ciemnozielone. inne próbują zachować jeszcze resztki młodości i długo pozostają jasnozielone; inne są zabawnie żółte, inne wściekle czerwone lub szlachetnie bordowe, a jeszcze inne już się poddały i powoli brązowieją. nie mogę się napatrzeć na te wszystkie kolory, nacieszyć nimi zanim drzewa ogołoceją na zimę. uwielbiam szurać nogami po kupkach liści! uwielbiam zbierać kasztany (nawet z kijowa, podobnie tonącego w babim lecie, przywiozłam sobie na pamiątkę właśnie kasztana). uwielbiam też ciepłe jesienne słońce, które strumieniami przelewa się przez gałęzie. chodzi o odcień, nie temeraturę! słońce na wiosnę jest jasne, nieśmiałe. słońce latem (o ile jest) jest rozbuchane, bezczelne, nie ma w nim nic przyjemnego. a jesienią – nawet kiedy z buzi bucha już para – słońce jest ciepłe, dojrzałe, leniwe.
z lasu przynieśliśmy do domu kępy jemiłoy. będzie pretekst, żeby się całować. maciuś nazrywał mi też jarzębiny, żebym zrobiła sobie korale. a z reszty zrobimy nalewkę – jarzębiak.
uwielbiam jesień! precz z latem! precz z wiosną! niech żyje sentymentalna, dekadencka jesień!
Skomentuj