w niedziele wybralismy sie na wycieczke. zebralismy sie szybciutko i zaraz po sniadaniu, czyli kilka minut po 14, wyszlismy z domu. tak pozno, bo poprzedniego dnia wrocilam po 3 z pracy, a poza tym w nocy bylo przesuniecie czasu (gdzies po drodze z baru do domu stracilam godzine z zycia!), wiec byl pretekst, zeby dluzej polezec w lozku! wybralismy sie na dlugi, dlugi spacer dolina rzeki lagan (lagan valley), ktora przeplywa przez belfast. jest to wlasciwie jeden wielki park, poprzecinany sciezkami spacerowymi i rowerowymmi. bardzo ladne trasa, ale – jako ze byl piekny dzien – pelna ludzi. a co za tym idzie, pelna smieci i odpadkow. niestety, anglicy sa pod tym wzgledzie jeszcze gorsi od nas: nie szanuja tego, co maja i strasznie smieca! setki razy widzialam na ulicy jak ludzie wyrzucali smieci, puste paczki po papierosach, zuzyte bilety autobusowe, torebki po fast foodach itd. prosto sobie pod nogi. tym razem bylo o tyle gorzej, ze wyrzucali je w parku na trawe albo do rzeki!
tak czy inaczej, trasa bardzo nam sie podobala. prowadzi od samego belfastu, prez 18 km do miasteczka lisburn. chcielismy przejsc ja w calosci, ale wyszlismy jednak zbyt pozno i lisburn pozostaje dla nas terenem jeszcze niezdobytym. caly czas szlismy wzdluz rzeki, w lesie lub wzdluz lak (zaznaczonych specjalnymi tablicami informujacymi, ze to sa laki!). po drodze caly czas smialismy sie z malych plywajacych po rzecze ptaszkow. nie byly to „nasze” zwykle kaczki, ale czarne malenstwa, ktore plywajac, strasznie machaly glowami! albo z wysilku, albo byly na baterie! w dodatku okazalo sie, ze po wyjsciu z wody maja dlugie nogi, bez pletw i wygladaja jak kury!
celem naszej wycieczki byl giant’s ring. po drodze przechodzilismy przez duzy, stary kamienny most – Shaw’s Bridge. okazalo sie, ze most zostal zbudowany w 1709 r. przez niejakiego kapitana shawa (a nie zostal, jak mi sie ubzduralo, nazwany tak na czesc bernarda shawa! caly czas mylilam sie, mowiac na niego bernard’s bridge). most ten zastapil jeszcze starszy most debowy, ktory z kolei zostal zbudowany w 1655 r. dla przepuszczenia wojsk oliviera cromwella przez rzeke lagan. tamtejsza urokliwa atmosfera i zaciszne miejsce romantycznych spotkan, zachwalane przez przewodnik, okazaly sie jednak czysta uluda. most, faktycznie imponujacy, jest bowiem bardziej miejscem niedzielnych rodzinnych wycieczek samochodowych, a wieksze zaciekawienie niz most wzbudza tam budka z lodami mr. whippy…
(na moscie – maciek)
od mostu juz tylko kawalek pozostal do giant’s ring. kawalek to pojecie wzgledne, bo kluczylismy ponad godzine w kolko, zanim wreszcie znalezlismy to miejsce! najwyrazniej malo kto wybiera sie tam na piechote, bo droga dla samochodow byla bardzo dobrze oznakowana. a szkoda, bo okolica jest przepiekna!! zielone wzgorza, zaorane albo porosniete lakami, co jakis czas male osiedla (bo raczej nie wioski) przeslicznych domkow. w dali stal spory kosciol, cmentarz, paslo sie stado krow. slonce wspaniale swiecilo, ptaki cudnie spiewaly… sielanka…
giants ring to wielki krag kurhanow: usypane w ksztalcie okregu, wysokie na 3 metry sciany tworza w srodku przestrzen o srednicy 200 metrow. w samym srodku znajduje sie kupa kamieni, zwana irlandzkim malym stonehage. faktycznie – ksztaltem przypomina stonehage i faktycznie – jest male. podobnie tez jak stonehage, nie wiadomo tak naprawde, do czego kiedys sluzylo. mowi sie, ze bylo to miejsce kultu (jakiego??) albo miejsce spotkan (kogo??). tak czy inaczej, pochodzi jeszcze z neolitu, z – uwaga! – okolo 2700 lat przed nasza era! czyli ma ponad 4 tysiace lat!! a oto mniej wiecej, jak to wyglada:
cala ta neolityczna i tajemnicza atmosfere psuje fakt, ze ze srodka smierdzi sikami jak z byle bramy na slupskiej starowce…
wieksze wrazenie zrobila na mnie przestrzen wokol, czyli wielka dziura. w okregu tym jeszcze do XVII wieku odbywaly sie wyscigi konne. szesc okrazen dawalo razem dwie mile. to musialo byc widowisko!
posiedzielismy tam troche, zeby odpoczac, a przy okazji porozkoszowac sie ladnym dniem, pieknymi widokami i wlasnym towarzystwem. maciek oczywiscie dlugo nie wytrzymal, wiec w koncu zebralam sie z ziemi i poszlismy dalej. a wlasciwie poszlismy z powrotem. jako ze robilo sie juz tak „popoludniowo”, postanowilismy nie isc trasa az do lisburn, ale wrocic mniej wiecej ta sama droga do domu.
w domu zrobilismy sobie ponownie pyszny niedzielny obiad. mam wyrzuty sumienia, ze przez 3-4 dni w tygodniu objadam sie sama u siebie w restauracji, wiec kiedy tylko tam nie pracuje, robimy sobie razem jakis jedzeniowy wypas i dogadzamy sobie jak tylko mozna. aczkolwiek maciek moglby codziennie rano jesc te swoje tosty, a na obiad mrozona pizze i bylby najszczesliwszy, gdybym nie zawracala mu glowy z nowymi pomyslami… to moja obiecana zlosliwosc i zemsta za mleko z makaronem i miodowymi platkami kukurydzianymi jednoczesnie!!
a propos jedzenia! znalazlam piekna puente do mojego ostatniego zlosliwego wpisu o paskudnych nawykach jedzeniowych anglikow! wczoraj zadzwonila do restauracji pani z zamiarem zarezerwowania stolika na wieczorny obiad. spytala sie, czy mamy „dzieciece menu”. nie mielismy. a co to jest dzieciece menu? kolorowe salatki owocowe? smiesznie podane i lekko przyprawione male porcje? (pamietam jak mama nam ukladala domki i buzki na kanapkach). bynajmniej… „dzieciece menu” to frytki, hamburgery i cheeseburgery, czasem male pizze. nawet najelegantsze restauracje trzymaja tego typu „zestawy dla dzieci”!! wiec nie ma co sie dziwic, ze narod gruby i niezdrowy…
Skomentuj