czasem zdarza się, że jakieś miejsce, po którym niczego specjalnego się nie spodziewamy, okazuje się prawdziwą perełką. tak było z wyspami alandzkimi. długo wahaliśmy się, czy w ogóle tam jechać: bo daleko, bo drogo, bo ma padać… cały standardowy zestaw wymówek. ale pojechaliśmy i było cudownie.
położone u wejścia do zatoki botnickiej na morzu bałtyckim, wyspy alandzkie długo były przedmiotem sporu terytorialnego między szwecją a finlandią. choć są szwedzkojęzyczne, ostatecznie trafiły do finlandii. cieszą się jednak dużą autonomią: mają własną flagę, własną domenę (.ax) i tablice rejestracyjne, ale przede wszystkim mocne poczucie własnej tożsamości i odrębności.
archipelag wysp alandzkich składa się z – chciałoby się powiedzieć – nieskończonej ilości małych i malutkich wysepek. ktoś jednak zadał sobie trud i je policzył. otóż wysp jest 6757, z czego kilkadziesiąt jest zamieszkanych. sama podróż na alandy jest niezwykłym doświadczeniem. my płynęliśmy z turku gigantycznym, 11-piętrowym promem. wielki jak góra statek przez 5 godzin sunie między wyspami, przez niekończący się szkier. dla nas morze to otwarta przestrzeń, pustka aż po horyzont. tymczasem w finlandii, w zasięgu wzroku zawsze jest kilkadziesiąt wysepek, więc miałam wrażenie, jakby morze było zatłoczone.
inną ciekawostką geologiczną jest kosmiczne pochodzenie wysp alandzkich. jeśli spojrzeć na mapę, widać wyraźnie, że główne wyspy (sund, jomala, lemland i lumparland, które są nazywane mainland, choć to przecież żadne mainland, tylko również wyspy) są ułożone koliście wokół zatoki morskiej. ta zatoka, która wygląda jak dziura, jest bowiem śladem po uderzeniu meteorytu.
w mariehamn, czyli stolicy alandów, lało jak z cebra, więc poszliśmy do muzeum morskiego (maritime museum), które w 2016 r. zostało uznane najlepszym muzeum finlandii. całe muzeum zbudowane jest niczym statek: na górnym pokładzie mostek kapitański z olbrzymim kołem, dalej kajuty marynarzy, gabinet kapitana, na najniższym poziomie maszynownia i szalupy ratunkowe. oprócz tego dużo zdjęć, modeli statków, map i innych artefaktów. dla mnie jednak najciekawsza była komnata osobliwości z pamiątkami przywiezionymi z całego świata przez marynarzy: zasuszone ryby, koniki morskie, żółwie, a nawet mały krokodyl, bumerang, kawałki koralowców, szczęka rekina, penis wieloryba, miniaturowe obrazki wyrzeźbione na zębach wielorybów, mandale ułożone z motylich skrzydeł. cudeńka! no i absolutnie największa atrakcja: najprawdziwsza, najautentyczniejsza i ponoć najstarsza na świecie flaga piracka!
dzieciaki zwiedzały muzeum specjalnie przygotowaną trasą, na której miały do wykonania szereg zadań. na przykład pod gablotami szukały mysich dziur, w których z niesamowitą dokładnością były odtworzone miniaturowe scenki z życia myszy-piratów. na końcu trafiliśmy do fantastycznej sali zabaw, urządzonej niczym podwodna kraina z pluszowymi rybami i ośmiornicami, z wrakiem statku i skrzynią ze skarbami. jakby tego wszystkiego było mało, częścią muzeum jest jeszcze zacumowany w porcie tuż obok imponujący trójmasztowiec, pommern, który jest w całości udostępniony do zwiedzania. niestety w tamtym czasie był w remoncie.
następnego dnia po południu, kiedy wreszcie przestało padać, wybraliśmy się na pieszą wycieczkę po wyspie geta. przepiękna, 5 km trasa prowadziła przez wrzosowiska, skały, jaskinie, przez najdziwniejsze formacje skalne aż do urokliwej morskiej zatoki. skały czasem przypominały trochę nasz szczeliniec, miejscami wyglądało to jak kamieniołom, skalny las albo skalny amfiteatr. chłopcy lecieli przed siebie, skacząc po kamieniach jak kozice, dźgając wroga patykami i wypełniając kolejne misje. a kiedy doszliśmy do morza, witek nie omieszkał skąpać się po pas w wodzie, oczywiście w ubraniu i butach.
natomiast kolejnego dnia wybraliśmy się na wycieczkę rowerową, przejeżdżając kolejno przez 6 wysp. szybko stwierdziliśmy, że alandy to raj dla rowerzystów. wszystkie większe wyspy są ze sobą połączone mostami, groblami, promami wahadłowymi albo zwykłymi promami rejsowymi. ruch uliczny jest prawie żaden, więc nawet z dziećmi swobodnie jeździliśmy drogami. w dodatku jest zupełnie płasko, choć dosyć mocno wieje. no i te widoki…
alandy to wyspy ciekawostek. właściwie trudno opisywać jakieś epickie przygody, ale co chwila natrafialiśmy na jakąś osobliwość, więc zostało nam w głowach i sercach mnóstwo takich dziwnych momentów i małych szczęśliwych chwil. jak ta, kiedy podczas wycieczki po wyspie vårdö zrobiliśmy sobie przerwę na piknik pod małym bordowym wiatrakiem. później okazało się, że na początku XVIII w. podpisano tam pokój między szwecją a rosją, gdyż obliczono, że właśnie tam jest połowa drogi między sztokholmem a moskwą.
albo kiedy wieczorem chcieliśmy wykąpać się w morzu i szturmem wbiegliśmy do wody. i tak biegliśmy i biegliśmy, a kilkadziesiąt metrów od brzegu nadal mieliśmy wodę poniżej kolan. co gorsza, kiedy następnego dnia – już za jasności – zrobiliśmy to samo, okazało się, że w wodzie aż roi się od meduz, co mnie akurat skłoniło do dosyć szybkiego wyjścia na brzeg…
albo kiedy w drodze powrotnej do mariehamn weszliśmy na wieżę widokową położoną na szczycie wzgórza, a widok na morze, wyspy, lasy i skały wokół po prostu zapierał dech w piersiach. w dodatku u stóp wieży działa świetna kawiarnia, w której zjedliśmy najpyszniejsze, jeszcze ciepłe buły i kupiliśmy szwedzką jagodową herbatę, którą uwielbiam i która potem długo przypominała mi o tym miejscu.
albo kiedy poszliśmy z dziećmi po raz pierwszy do sauny na naszym campingu. była to tzw. floating sauna, czyli mały drewniany domek zbudowany na pomoście. siedząc w środku widzieliśmy pod sobą wodę, a wychodząc z sauny można było ochłodzić się wskakując prosto do morza. nie widzieliśmy, czego spodziewać się po dzieciakach w saunie, ale okazało się, że były zachwycone. cała trójka siedziała w miskach z wodą, przelewali wodę z jednego do drugiego wiadra i na siebie nawzajem. karina, która miała wtedy dwa lata, tylko łapała się za brzuch i mówiła „si”. największym hitem było jednak wrzucanie ich z pomostu do zimnej wody.
albo kiedy szliśmy przez „umarły las”. drzewa rosły tam na mchu, pod którym była niemal goła skała (rozbijanie namiotu w finlandii to koszmar!). tak więc co większe drzewa po prostu się przewracały. na szczęście maciek z chłopakami przeprowadzili kilka akcji reanimacyjnych, przywracając część drzew do pionu. ciekawe, czy przyjęły się z powrotem?
albo przepiękny, świetlisty las brzozowy niedaleko naszego campingu i jagody po pas.
a jest jeszcze mnóstwo rzeczy, których nie widzieliśmy: stanowisko archeologiczne jettböle, średniowieczny zamek kastelholm i kilka średniowiecznych kościołów. są festiwale wikingów i sporo dziwnych muzeów, jak muzeum więziennictwa urządzone w dawnym więzieniu. jako że przestępczość na alandach praktycznie nie istnieje, więzienie zostało przekształcone w muzeum. przede wszystkim jednak jest mnóstwo fantastycznych tras na piesze i rowerowe wędrówki. zdecydowanie warto i zdecydowanie polecam.
Skomentuj