nasz farerski top wszechczasów

mamy taką świecką tradycję, że raz do roku sprzedajemy dzieci na kilka dni dziadkom i właśnie dzięki nim możemy sami pojechać na małą kawalersko-panieńską wyprawę. towarzyszą temu zawsze wyrzuty sumienia: a bo szkoda, że dzieci nie ma, że to by im się też podobało, że jesteśmy samolubni. ale nie ma co ukrywać: dobrze nam jest i na takich wyjazdach możemy sobie pozwolić na rzeczy, które z trójką dzieci trudno byłoby zorganizować.

w tym roku pojechaliśmy na tydzień na wyspy owcze i to był absolutnie strzał w dziesiątkę! wróciliśmy zachwyceni, oniemiali, wyziębieni, przemoczeni. i oczywiście bardzo, bardzo stęsknieni.

oto nasza lista największych zachwytów na wyspach owczych. kolejność dowolna.

klify klify klify

uwielbiam morze i uwielbiam góry. połączenie tych dwóch rzeczy w postaci klifu to coś, co często zapiera dech w piersiach. obojętnie, czy patrzę na nie z góry, czy z dołu, czy mają 50 czy 750 metrów – klify są piękne! a te na wyspach owczych są naprawdę imponujące! najsłynniejsze klify enniberg mają w najwyższym punkcie 754 metry wysokości i spadają naprawdę pionowo do morza. są tak wysokie, że szybujące w dole mewy przypominały rój pszczół. widzieliśmy też bijące o brzeg fale, ale nie słyszeliśmy ich szumu. bardzo dziwne wrażenie.

samo wejście na enniberg z miejscowości viðareiði jest niezłym wyczynem, gdyż wchodzi się praktycznie z poziomu morza. długie, strome i dosyć nużące podejście (zyg-zaki są dla mięczaków) zajęło nam prawie dwie godziny. w deszczu i we mgle. ale było warto, bo kiedy byliśmy już bardzo wysoko, chmury na chwilę przewaliły się i ukazały się nam postrzępione, zielone góry, skały i morze gdzieś hen, daleko w dole. poczuliśmy się niczym w jakiejś valhalli i wstyd się przyznać, ale chyba pierwszy raz w życiu ze wzruszenia widokiem prawie się popłakałam.

dwie ciekawostki dotyczące klifów na wyspach owczych oraz zdjęcie poglądowe:

  1. kilka razy jeszcze na dole, na początku ścieżki widzielismy ostrzeżenia, żeby nie wybierać się w góry w gęstej mgle i przy silnym witrze. oczywiście myślałam, że to ostrzeżenia trochę na wyrost. do momentu, kiedy faktycznie doszliśmy w gęstej mgle na skraj klifu na wyspie fugloy. zupełnie nic nie zapowiada, że za chwilę kończy się wyspa, a kilkaset metrów poniżej zaczyna się ocean. w dodatku jeśli jest naprawdę wysoko, oceanu nie słychać, co równiez nie ułatwia sprawy…
  2. farerzy nadal podbierają jaja dzikim ptakom morskim, które gniazdują na skałach. w tym celu spuszczają się na linie w dół klifu. do tego prawdopodobnie służy ta niebieska lina, na którą natknęliśmy się na fugloy:

 

maskonury (i głuptaki)

ja wiem, że maskonury są do bólu wyeksploatowane we wszystkich folderach turystycznych, ale nic nie poradzę: to najśmieszniejsze ptaki na świecie! przez kolorowy dziób i „smoking” wyglądają trochę jak połączenie pingwina z papugą. maskonury są zadziwiająco małe – są wielkości naszych gołębi. w dodatku są uroczo niezdarne: zamiast lądować ślizgiem na wodzie, jak przystało na ptaki morskie, po prostu do wody wpadają… ciężko im się również poderwać do lotu: startując z wody, długo i rozpaczliwie trzepoczą skrzydłami o fale, a i tak nie zawsze udaje im się wystartować. wszystko przez to, że mają bardzo nie-aerodynamiczną sylwetkę: krępe ciało i stosunkowo małe skrzydła sprawiają, że maskonury słabo latają. za to wyśmienicie nurkują.

maskonury na wyspach owczych są praktycznie wszędzie, ale najbardziej słynie z nich wyspa mykines. mykines słynie również z tego, że jest podobno najpiękniejszą wyspą archipelagu. jednak kiedy tam byliśmy, była tak gęsta mgła, że nie widzieliśmy ani morza, ani wyspy, ani nawet latarni, pod którą siedzieliśmy.

za to widzieliśmy tysiące maskonurów. niestety na zdjęciach bardziej niż ptaki widać, jak gęsta była tego dnia mgła. 

przez kilka godzin wędrowaliśmy po maleńkiej mykines, zachwycając się i zaśmiewając z zachowania maskonurów. większość z nich kursowała między morzem a swoimi norami, czasem pozując do zdjęć z rządkiem ryb zwisających z dzioba (klasyczny obrazek). ale kiedy odeszliśmy trochę od głównego szlaku, napotkaliśmy też grupkę maskonurów na gigancie: siedziały na skałach, część z rybami w dziobach i ewidentnie odpoczywały.

maskonury mają swoje gniazda w jamach w ziemi, najczęściej ukrytych w wysokiej trawie. cala wyspa jest przez nie dosłownie przeorana i naprawdę trzeba uważać, żeby nie skręcić kostki.

żeby nie było tak słodko, warto wspomnieć, że na wyspach owczych maskonury również się …jada. pierś maskonura to ponoć delikates. nie próbowaliśmy.

oprócz maskonurów widzieliśmy mnóstwo innych ptaków, większość pierwszy raz w życiu: ostrygojady (które zamiast ostryg wyciącały z trawników przy ulicach dżdżownice), nurzyki, kormorany, rybitwy morskie, petrele i absolutnie przepiękne głuptaki:

 

vestmanna, czyli wiecej klifów i więcej ptaków

pierwszego dnia na wyspach owczych wybraliśmy na krótką wycieczkę promem do klifów vestmanna na wyspie streymoy. to było nasze pierwsze zderzenie z farerską przyrodą i od razu było to zderzenie czołowe, bo klify robią olbrzymie wrażenie. są ogromne, wręcz przytłaczające. stateczek płynie wzdłuż gigantycznej, wznoszącej się na kilkaset metrów ściany, w której są liczne pęknięcia, załomy skalne i groty. jakby tego mało, w niektórych szczelinach są jeszcze wodospady!

klify vestmanna zamieszkują tysiące ptaków: na skałach gniazdują alki zwyczajne, nurzyki i rybitwy, a na bardziej trawiastych zboczach – maskonury. gdzieniegdzie widać też pasące się niczym kozice górskie owce. zdarza się, że spadają – co niestety widzieliśmy.

 

dlaczego na naszych bucket lists nie ma lotu helikopterem?

dlatego, że mieliśmy okazję polecieć helikopterem na wyspach owczych. jako że transport publiczny jest mocno subsydiowany przez państwo, a do niektórych wiosek trudno dojechać, latają tam właśnie helikoptery. turystyczny savoir-vivre wymaga, aby lecieć tylko w jedną stronę, dając pierwszeństwo mieszkańcom. helikoptery kursują praktycznie wszędzie, my kupiliśmy bilety na przelot z miejscowości kirkja na fugloy do klaksvik na borðoy. dzięki temu nie tylko mogliśmy popłynąć promem na fugloy, co samo w sobie jest już przygodą, ale jeszcze mogliśmy zobaczyć część wysp północnych z góry.

tym razem pogoda nam sprzyjała. przez kilka poprzednich dni była mocna mgła i np. loty z mykines były odwołane. natomiast my mieliśmy słońce i widoki takie, że szczęki opadały. 

sam lot trwał kilkanaście minut. było zaskakująco głośno i zaskakująco spokojnie: helikopter naprawdę delikatnie startuje i delikatnie podchodzi do lądowania. ale najpierw, wczuwając się w rolę, podbiegaliśmy do helikoptera pochyleni, walcząc z wiatrem i hałasem. jak w filmach!:)

 

pogoda

trochę przekornie wpisuję pogodę, bo praktycznie zawsze jest tu zimno i mokro. pada podobno przez 300 dni w roku, więc nawet w słoneczny dzień nie warto siadać na trawie, bo ziemia jest tak przesiąknięta wilgocią, że na pewno po chwili wstaniemy z mokrą pupą.

jednak mi taka pogoda nie tylko nie przeszkadza, ale wręcz mnie uszczęśliwia. mam czasem wrażenie, że dzisiaj jesteśmy całkowicie odcięci od pogody i od pór roku. latem włączamy klimatyzację, zimą podkręcamy kaloryfery; kiedy pada, rezygnujemy ze spaceru, chowamy się przed wiatrem. a ja lubię poczuć pogodę: jak wieje, jak ręce grabieją z zimna, jak deszcz ścieka po twarzy. a najbardziej lubię to absolutnie świeże, niesamowicie rześkie powietrze, które kiedyś poczułam wychodząc z lotniska w keflavik i którego nadal zawsze szukam na północy.

także jeśli ktoś chciałby poczuć, jak to jest być mokrym przez kilka dni (bo jak można wysuszyć się pod namiotem?) i trochę odetchnąć od tej wygodnej cywilizacji, to śmiało możemy polecić wyspy owcze!

 

saksun

to maleńka, przepięknie położona wioska na wyspie streymoy. co naprawdę wyjątkowe na wyspach owczych, nie dociera tu żaden transport publiczny. my pojechaliśmy autobusem do tjørnuvík po drugiej stronie wyspy, skąd prowadzi około 2-godzinna trasa do saksun: najpierw stromo pod górę, potem stromo w dół. być może jest tam ładnie i być może mogłabym napisać coś więcej, jednak był to najbardziej deszczowy i mglisty dzień i naprawdę niewiele widzieliśmy…

zanim dotarliśmy do saksun, byliśmy już całkowicie przemoczeni i bardzo, bardzo zziębnięci. jednak zdecydowanie było warto, bo nie wiem, czy jest gdzieś na wyspach owczych miejscowość położona bardziej malowniczo niż saksun. to zaledwie kilkanaście krytych darnią domków, w których na stałe mieszka ponoć 14 osób. jest też (podobno świetne) muzeum, kawiarnia, drewniany kościół, cmentarz i kilka budynków gospodarczych. po dwóch stronach wioski wznoszą się potężne, zielone wzgórza, z których spływa kilka wodospadów. z trzeciej strony, w dole ciągnie się laguna pollurin. z okien kościółka, który stoi na klifie na wprost laguny, rozpościera się najpiękniejszy widok. 

słowo „laguna” może być mylące. nie jest to bowiem błękitna rajska laguna, ale czarna i mglista laguna północnego atlantyku. tak naprawdę dawniej był to fiord ze swobodnym ujściem do morza. jednak w XVII w. potężny sztorm naniósł piachu do wejścia fiordu i zablokował go, tworząc tym samym lagunę. obecnie w czasie odpływu można przejść po czarnym, oblepiającym buty piachu aż do morza, co też częściowo zrobiliśmy.

 

kalsoy

przez pięć z siedmiu dni naszego pobytu na wyspach owczych była mokro i bardzo mgliście. więc kiedy na koniec pokazało się słońce, a wyspy ukazały się w całej swojej okazałości, oniemieliśmy z zachwytu. kalsoy zdecydowanie zasługuje na osobny wpis, gdyż takie nagromadzenie ciekawostek i piękna na wyspie, która ma zaledwie 31 km2, jest po prostu nieprzyzwoite. tam jest bodaj najwieksza liczba tuneli na mieszkańca (cztery tunele na cztery mikroskopijne miejscowości). tam jest wpaniała rzeźba kobiety-foki. tam, siedząc na wybrzeżu w trøllanes obserwowaliśmy kormorany i małą kolonię maskonurów. tam też przeżyliśmy najbardziej emocjonujący trekking, kiedy szliśmy wzdłuż niemal pionowej ściany, jakieś 200 m nad poziomem morza, a nad naszymi głowamy krążyły nerwowo fulmary.

ale to nie wszystko gdybym miała wskazać jedno miejsce, z którego rozciąga się najpiękniejszy widok na wyspach owczych, byłoby to własnie kalsoy. na północnym krańcu wyspy znajduje się latarnia kallur, skąd przy dobrej pogodzie (a taką mieliśmy) można zobaczyć pięć innych wysp. potężne, pionowe klify, ułożone równym rządkiem góry na sąsiednich wyspach, wodospady spadające do oceanu, widoczne w oddali skały risin i kelligin… no naprawdę nieprzyzwoicie.

***

ach, i jeszcze chciałoby się tak dalej i dalej.

bo jest jeszcze torshavn, ponoć najmniejsza  stolica europy, z mikroskopijną dzielnicą tinganes. tam dawniej zbierał się ting, czyli parlament wikingów, a dziś w malutkich drewnianych domkach z trawą na dachach znajdują się siedziby … ministerstw farerskiego rządu.

jest jeszcze jezioro leitisvatn (dla zmyłki zwane również sørvagsvatn), zawieszone tuż nad klifem i wylewające się wodospadem wprost do oceanu.

są jeszcze tunele, których na wyspach jest bardzo dużo. te na mniejszych wyspach, długie, jednopasmowe i nieoświetlone, zapeniają sporą dawkę adrenaliny.

i jeszcze dziesiątki innych miejsc i rzeczy, które widzieliśmy i zapewne wiele, wiele innych, których nie zdołaliśmy odwiedzić…

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.

Blog na WordPress.com. Autor motywu: Anders Noren.

Up ↑

%d blogerów lubi to: