zdaje się, że najpiękniej biebrza wygląda z lotu ptaka. zimą i wczesną wiosną, kiedy rzeka wylewa na ogromne łąki, aż pod las widoczny na horyzoncie. latem, kiedy wraca w zawsze inne, niemiłosiernie pokręcone koryto. albo znowu zimą, kiedy wylana zamarza, tworząc gigantyczne lodowisko z wystającymi gdzieniegdzie drzewami.
nie było nam dane latać nad biebrzą, więc postanowiliśmy po niej popływać. a żeby było ciekawiej, na dwa dni wypożyczyliśmy tratwę. mieliśmy przepłynąć około 6 km i zakończyć spływ na naszym polu namiotowym. niezbyt ambitnie, myślałam…
ruszyliśmy pod wieczór, żeby zacumować na noc za pierwszym lepszym zakrętem. szybko okazało się, że najfajniejszym miejscem na tratwie jest dach, skąd mieliśmy widok ponad trzcinami na łąki i …pracujące na nich do późnej nocy traktory. ale był też lis, który nawet nas nie zauważył i – ku ogromnej frajdzie dzieciaków – buszował w krzakach kilkanaście metrów od nas.
do późnej nocy siedzieliśmy na dachu, czekając na ciszę i gwiazdy.
swoją drogą to niesamowite, jak mieszkając w dużym mieście można odzwyczaić się od ciemności i od gwiazd. za każdym razem, kiedy wyjeżdżamy poza poznań, widok rozgwieżdżonego nieba mnie zachwyca i oszałamia. na podlasiu obserwowaliśmy miliony gwiazd i drogę mleczną.
następnego dnia maciek postanowił zlec pod śpiworami w stanie podgorączkowym, bez sił i bez życia, za to z koszmarnym bólem głowy. okazało się też, że dosyć mocno wieje i to w kierunku przeciwnym do prądu rzeki. próbowaliśmy odbić od brzegu i płynąć pod wiatr, ale nie tylko nie byliśmy w stanie poruszać się do przodu, ale wiatr jeszcze nas cofał. tak więc zostaliśmy uziemieni (uwodowani?) na cały dzień. chłopcy kręcili filmiki kabaretowe, maciek leżał nieprzytomny, ja się nudziłam.
z nudów co jakiś czas „wodowałam” dzieci albo puszczaliśmy na wodę jakieś liście lub patyki (śmieszne wrażenie: pchane wiatrem fale płynęły w przeciwną stronę niż prąd rzeki, więc byle listek płynął „pod fale”). kilka razy odwiedził nas orlik krzykliwy i kilka innych ptaków drapieżnych, a tuż obok, w trzcinach urzędowała maleńka wodniczka.
dopiero o 17-tej przestało wiać i mogliśmy ruszać. nie było łatwo. tratwa jest ciężka i ciężko nią sterować. rozpaczliwie wchodząc z zakrętu w zakręt, co chwila lądowaliśmy w trzcinach. dzieci na bocianim gnieździe (czyli na dachu) pomagały nawigować. poruszaliśmy się tempem średnio raczkującego dziecka, więc na miejsce dotarliśmy już po ciemku, całkowicie wyczerpani.
zadziwiające, jak bardzo różnorodna jest biebrza, nawet na tak krótkim odcinku. zakręt przechodzący w zakręt, przechodzący w zakręt. ślepe odnogi i dawne koryta. miejscami płyciutko, a po chwili tak głęboko, że nasze 4-metrowe żerdzie do odpychania nie były w stanie sięgnąć dna. jedną z ciekawostek, jakie widzieliśmy po drodze, był szalej jadowity – bardzo mocno trująca roślina, z której prawdopodobniej robiono cykutę.
cały nasz spływ tratwą nie był jakąś pasjonującą przygoda: trzeba się naprawdę namęczyć, żeby wprawić tratwę w ruch, a przez to, że rzeka kluczy i meandruje, mieliśmy wrażenie, że płyniemy w miejscu. jednak o dziwo, kiedy teraz wspominamy podróż po podlasiu, spływ tratwą okazuje się jedną z najfajniejszych rzeczy, jakich doświadczyliśmy.
Pod wpływem tej relacji zaczynamy się poważnie zastanawiać,czy taką tratwą może manewrować 2 osobowa załoga ,licząca razem jakieś 130 lat?Na przykład wiosną 2019r
PolubieniePolubienie
my płynęliśmy dużą tratwą, są jeszcze mniejsze, którymi pełnie byłoby łatwiej sterować. pomóc mogłaby też zapewne trójka majtków pokładowych. 🙂 możemy wypożyczyć! 🙂
PolubieniePolubienie