oglądaliśmy wczoraj niesamowity film. „głód” w reżyserii steve’a mcqueena to historia buntu więźniów irlandzkich przetrzymywanych w owianym złą legendą więzieniu maze. jeszcze w czasach naszego pobytu w belfaście wspominałam kiedyś na blogu o tych wydarzeniach. więźniowie, prawdziwi lub domniemani bojownicy ira, domagali się przyznania im statusu więźniów politycznych. w tym celu prowadzili przez cztery lata protest „kocowy” i „brudnawy” (w tak głupkowaty sposób jest to przetłumaczone w filmie. chodzi o blanket protest i dirty protest). więźniowie odmawiali noszenia więziennej odzieży, okrywając się jedynie kocami, a także mycia się i sprzątania cel. protest ten do niczego nie doprowadził, dlatego nieformalny przywódca więźniów, bobby sands, decyduje się na krok ostateczny: strajk głodowy. w jego wyniku zmarło 10 więźniów. rząd brytyjski spełnił praktycznie wszystkie ich postulaty, z wyjątkiem jednego – nie przyznał im statusu więźniów politycznych.
„głód” jest debiutem reżyserskim steve’a mcqueena. trzeba przyznać, że porwał się on na temat bardzo trudny i wciąż wywołujący żywe emocje. przed pójściem do kina obawiałam się trochę dwóch rzeczy: epatowania brutalnością i okrucieństwem głodówki, a z drugiej strony gloryfikowania irlandzkich buntowników. na szczęście mcqueenowi udało się uniknąć i tego, i tego. film zrobił na mnie naprawdę duże wrażenie, przede wszystkim przez niezwykle poruszające, bardzo sugestywne obrazy. wychudzeni, brudni i zarośnięci więźniowie, jedynie z przepaską na biodrach, przypominają współczesnych chrystusów. widzimy ich drogę przez mękę: brutalne traktowanie przez brytyjskich strażników, gwałty, bicie, szykanowanie. niektóre sceny mają wręcz symboliczną wymowę: powtarza się makbetowski gest mycia rąk przez jednego z najokrutniejszych strażników. mocz, który codziennie o umówionej godzinie wypływa ze wszystkich cel, łączy się na korytarzu, a następnie jest zmywany, ścierany i dezynfekowany przez służby więzienne. wychudzony i gasnący bobby sands w pasiaku, przypominał mi więźnia oświęcimia (pamiętam, że cela, w której zamykano więźniów skazanych na śmierć głodową zrobiła na mnie w oświęcimiu najokropniejsze wrażenie).
wszystkie te obrazy te są tak dojmujące, a atmosfera budowana tak umiejętnie, że fizycznie wręcz czułam smród wysmarowanych ekskrementami ścian, przenikliwe zimno na dworze, strach, napięcie, ale też siłę i determinację więźniów.
system, który najpierw zniewala ludzi, a potem wyniszcza ich psychicznie, odzierając z resztek godności, łamie wszystkich. zinstytucjonalizowana przemoc niszczy zarówno ofiary, jak i samych oprawców. wydaje mi się, że to irlandzcy więźniowie są tu silniejszą stroną: wspierają się wzajemnie, mają oparcie w rodzinach. są ….hmmm … szczęśliwsi? życie strażnika, którego obserwujemy, jest jałowe, nie potrafi nawiązać normalnych relacji z bliskimi. odniosłam wrażenie, że sytuacja go przerasta, a przemoc, której jest sprawcą, dotyka również jego. bardzo poruszająca była scena, w której z jednej strony kadru widzimy grupę policjantów okładających pałami więźnia, a z prawej strony – jednego z nich, który nie wytrzymuje napięcia i schowany za ścianą – płacze.
jednak film, obok tych wstrząsających scen, stawia też kilka ważnych pytań. po pierwsze, o istotę terroryzmu. jesteśmy zazwyczaj pełni zrozumienia dla bojowników ira, która przecież walczy (walczyła?) o słuszną sprawę. wzruszają mnie ci więźniowie, którzy podczas widzenia z rodzinami tulą swoje dziewczyny, żony, dzieci, którzy wypytują o zdrowie rodziców. całym sercem nie zgadzam się ze słowami margaret tatcher, które płyną w tle: nie ma czegoś takiego, jak więzień polityczny, jak zabójstwo polityczne; są tylko więźniowie kryminalni i kryminalne morderstwa. jednak rozum mówi co innego: czym różni się jedno zabójstwo czy zamach bombowy od innego? czy ofiary są naprawdę winne? a przede wszystkim: więźniowie z guantanamo zapewne również kochają swoje dzieci i rodziców. czy jedni terroryści mają więcej racji od innych? przebież cel nigdy nie powinien uświęcać środków.
jeszcze ciekawsza jest rozmowa bobby’ego sandsa z zaprzyjaźnionym księdzem, któremu obwieszcza on decyzję więźniów o rozpoczęciu strajku głodowego. ksiądz zdecydowanie się z nim nie zgadza, zarzuca bobby’emu, że zamiast podjąć walkę, skazuje się na śmierć. co więcej, pociąga za sobą innych, biorąc odpowiedzialności za tych, którzy przyjęli go za swojego lidera. pyta go: „zastanawiałeś się, na co prowadzisz tych chłopaków, co stanie się z ich rodzinami?” zarzuca bobby’emu zadufanie, że nie szanuje życia, że działa nie tylko wbrew zdrowemu rozsądkowi, wbrew zasadom walki politycznej, ale także wbrew decyzji swoich przełożonych z ira, którzy nakazują więźniom negocjować z władzami maze. bobby odpowiada jednak, że więźniowie, którym odmawia się wszelkich praw, zachowają się jak armia, która poświęci się dla innych. jeśli nie teraz, docenią ich przyszłe pokolenia.
tutaj akurat miał rację, bo w belfaście mnóstwo jest murali z wizerunkiem bobby’ego sandsa, a pojawiająca się na nich często czerwona litera H upamiętnia ofiary tamtych wydarzeń.
jak zdesperowany musi być człowiek, żeby zdecydować się na krok tak ostateczny, jakim jest strajk głodowy. nie rozumiała tego margaret tatcher, która – zupełnie nie wiem dlaczego – jest w polsce tak hołubiona. w filmie słyszymy jej pogardliwe słowa o więźniach, którzy decydując się na strajk głodowy, odwołują się do najbardziej podstawowego z ludzkich uczuć – współczucia (pity). to pity, wypowiedziane z tak wielką pogardą, tak zimno i beznamiętnie, że ciarki biegną po plecach. niejako wbrew tym słowom, właśnie troskę i współczucie okazano więźniom dopiero wtedy, gdy sami siebie skazali już na śmierć. bobby sands zmarł po 66 dniach głodówki.
Skomentuj