moja wielka gruzińska rodzina – 06.08.2009

czasem wspominam swoją gruzińską rodzinę. wiele moich podróżniczych wspomnień uleciało lub wyblakło, mam też słabą pamięć do tzw. zabytków i rzeczy praktycznych. zawsze jednak dobrze pamiętam moje wrażenia z odwiedzanych miejsc, a także ludzi, których tam spotkałam. minęło już tyle lat od mojego pobytu w gruzji, pozostały mi tylko dwa, może trzy zdjęcia z nimi, a wciąż czasem zastanawiam się, co porabiają, jak żyją. lubię tak właśnie o nich myśleć, jako o „mojej gruzińskiej rodzinie”, bo to nie byle napotkani w podróży ludzie, ale ludzie, którzy pozwolili mi się u siebie choć na kilka dni zadomowić. podróżowanie po gruzji, szczególnie samej, jest naprawdę przyjemne. gruzini są niezwykle życzliwi, bardzo pomocni i rodzinni. wszędzie się mną opiekowali, wskazywali drogę, zabierali do domu na noc, karmili, a następnego dnia na drogę dawali jeszcze ciepłe chaczapuri. tak też było, gdy wybrałam się w góry, do kachetii. wiedziałam tylko w jakim kierunku mam jechać, ale zupełnie nie zastanawiałam się, co będzie dalej ani gdzie będę spała. pewnie wyobrażałam sobie, że trafię do jakiegoś gruzińskiego zakopanego, znajdę jakieś schronisko, pochodzę po górach i za trzy-cztery dni wrócę do tbilisi. w wysokich górach kachetii znajdują się bodajże trzy wioski – w tym najsłynniejsza z nich, omalo – i na nie się kierowałam. teraz sama nie mogę uwierzyć, że mogłam być tak naiwna. wioski to w rzeczywistości porozrzucane po dolinach domy, nie ma tam absolutnie żadnej infrastruktury (ani dróg, ani kanalizacji!). poza tym są to już wysokie góry i żaden transport tam nie dojeżdża. nie tylko transport publiczny, ale po prostu nic! jedynie wielkie ciężarówki lub wszędziewjezdne niwy są w stanie wspiąć się serpentynami na bardzo wysoką przełęcz, a następnie zjechać z niej równie niebezpieczną i krętą drogą. samą podróż w góry zostawię sobie na odrębny wpis, bo to też ciekawa historia. tymczasem jechałam jeszcze zwykłym busikiem z telawi (stolica kachetii) do podnóża gór. jechałam z wielkim plecakiem i wyraźnie odróżniałam się od miejscowych. naprzeciwko mnie siedziała pani po trzydziestce z córką, kilkunastoletnią okularnicą. w końcu dziewczynka nie wytrzymała i zagadnęła do mnie: „wy amerykanka?”. amerykanką niestety nie byłam, ale skoro okazało się, że mówię po rosyjsku, zaraz zainteresowały się, gdzie i po co jadę. słysząc o moim niedorzecznym pomyśle, po kilkunastu minutach wyciągnęły mnie z autobusu i zaprowadziły do siebie do domu. okazało się, że tania (po gruzińsku zwana taniko) i jej córka, khati, same są z tbilisi, ale przebywają właśnie na wakacjach u rodziny. druga córka taniko, wiera, spędzała wakacje gdzie indziej – miałyśmy się później jeszcze spotkać w tbilisi. była tam również siostra taniko, chatuna, z dwoma córeczkami, najbardziej zaradna, która od początku zaopiekowała się mną.

gruzini mają chyba to do siebie, że – szanujac gościa – jednocześnie pozwalają się mu poczuć jak u siebie w domu. kiedy dotarło do mnie, że tak łatwo w góry się nie dostanę, zdałam się całkowicie na nich. siedzieliśmy więc całą, kilkunastoosobową rodziną przez dwa dni przed domem na drodze i czekaliśmy na ciężarówkę, która wywiezie mnie w góry. w międzyczasie zostałam momentalnie wprzęgnięta w ich codzienne życie: przebieraliśmy cebulę na zimę, pomagałam nawijać jakąś wełnę na szpule, przygotowywać obiady, nakrywać do stołu. w ciągu pierwszych dwóch godzin obeszłam razem z chatuną wszystkie okoliczne gospodynie, gubiąc się w tym, która jest sąsiadką, a która kuzynką. jedna piekła chleb w piecu na podwórku (chleb piecze się przyklejając go do ścianek niskiego pieca; taki sam chleb piecze się czasem w turcji i ogólnie – na wschodzie. uwielbiam…); druga z sąsiadek powróżyła mi z fusów po kawie (pamiętam, że wyszło, że w polsce czeka na mnie jakiś mężczyzna o imieniu na literę B); u trzeciej można było wreszcie zapalić papierosa. byłam pod wielkim wrażeniem tej gruzińskiej, babskiej zażyłości. był to dopiero mój drugi dzień w gruzji i wciąż byłam przepełniona wrażeniami z azerbejdżanu, gdzie ludzie są dużo bardziej wycofani.

jeszcze w autobusie, namawiając mnie, żebym została z nimi, taniko i khati zapowiedziały, że jakiś sąsiad (a może kolejny kuzyn?) ma urodziny i wieczorem będzie uczta, na którą oczywiście pójdziemy razem. tak trafiłam na prawdziwą gruzińską biesiadę: stoły uginały się od jedzenia, domowego wina i samogonu, goście przekrzykiwali się, śmiali, opowiadali sąsiedzkie i rodzinne historie. wyglądało to mniej więcej tak:

a

później pojawiła się garmoszka, były więc i tańce. wśród gości krążył kryształowy kielich w kształcie dzwonka. nie można go było w żaden sposób odłożyć na stół, dlatego trzeba było spełnić toast (winem) do dna i następnie zadzwonić. na zdjęciu piję bruderszaft z (nieletnią) khati, obok siedzi chatuna z malutką nino na kolanach:

b

supra, czyli gruzińska biesiada rządzi się swoimi prawami. każdy stół ma swojego gospodarza (niekoniecznie gospodarza domu, często jest to najstarszy, najbardziej szanowany mężczyzna). tamada, bo tak nazywa się jego funkcja, dba o atmosferę przy stole, rytm biesiady, a przede wszystkim jest tym, który wznosi toasty. a dobry toast to prawdziwy majstersztyk! czasem tamada snuje długą opowieść, wplata w toast dawne gruzińskie legendy, nawiązuje do historii, tradycji; bywa, że toasty kończą się morałem, często jakąś żartobliwą puentą. bywa, że taki toast trwa kilka-kilkanaście minut, tak, że wszyscy goście – zasłuchani – stawiają w końcu szklanki na stole i zapominają o czekającym winie. bywało że w mojej obecności przechodzili na rosyjski, aczkolwiek rzadko, bo gruzini nie lubią mówić po rosyjsku, a na prowincji często w ogóle nie umieją. większości toastów wysłuchiwałam więc po gruzińsku. raz tylko kolega-gruzin koniecznie chciał tłumaczyć mi wszystko na angielski. kiedy tamada rozpoczął wyjątkowo długi toast, tłumacz streścił: „for goergian tradition”, tamada dalej mówił i mówił, wszyscy się roześmieli, a tłumacz: „for georgian tradition”; tamada dalej przemawia, wreszcie wszyscy piją, na co tłumacz: „so for georgian tradition”. bardzo dziwnym dla mnie toastem było również picie „za najświętszą panienkę”! choć z drugiej strony, to dziwne połączenie powinno się było już dawno przyjąć w naszym katolicko-pijackim kraju. tamada czasem zezwala na wygłoszenie toastu przez innego biesiadownika. i mnie, jako gościa-inostranca, często o to prosili. szybko wyczułam, o co chodzi i potrafiłam przez pięć minut wygłaszać tyradę na temat gruzińskiej gościnności, na temat tego, że w polsce mamy takie wyobrażenie szalonego, romantycznego i gościnnego gruzina, że piękne są góry kaukazu, że grigorij i szarik itd. teraz bym się pewnie nie zdobyła na tak długie wystąpienie, ale o ile to było piękniejsze niż zwykłe: „za zdrowie gospodarza!”.

zresztą jako polka miałam wszędzie niezwykłe fory i wielkiego plusa na początek każdej znajomości. z kimkolwiek bym nie rozmawiała, okazywało się, że on, jego syn lub jakiś pociotek służyli w polsce. wszyscy też znali film „czietyrie tankista i sobaka”. zawsze było więc od czego rozpocząć rozmowę. kiedyś w tbilisi, kiedy wędrowałam gdzieś daleko od centrum, nagle rozpadły mi się na stopach sandały. przeszły swoje, więc po prostu w jednej chwili i bez ostrzeżenia porwały się wszystkie paski. ktoś skierował mnie do najbliższego szewca, do którego jakoś doczłapałam na boso. szewc popatrzył, pokręcił nosem i zabrał się do roboty. od słowa do słowa, okazało się, że jego syn służył w polsce, bodajże gdzieś pod legnicą. będąc na przepustce, wybrali się kiedyś z kolegami nad jezioro. i nad tym jeziorem jego syn uratował tonącą dziewczynę. historia jak z taniego filmu, tylko że prawdziwa. rodzice dziewczyny obsypywali go w podziękowaniu wszelkimi podarkami, niemal usynowili i jeszcze do gruzji wysyłali kartki z życzeniami noworocznymi. nie muszę chyba dodawać, że za naprawę sandałów szewc nie wziął ode mnie ani grosza!

c

wracając do mojej rodziny, spędziłam z nimi dwa wspaniałe dni. potem faktycznie przez wioskę przejeżdżała ciężarówka, która zabrała mnie w góry. jechał nią do swojego domu w górach akurat ich znajomy, który mnie zabrał, dwa dni na miejscu przenocował i wyprawił w powrotną drogę. musiałam tylko zapłacić za benzynę. w drodze powrotnej również zatrzymałam się u swojej rodziny i teraz zupełnie czułam się jakbym wróciła do domu. od razu ustaliliśmy, że jak będę w tbilisi za dwa tygodnie, to mam koniecznie do nich zadzwonić, bo one już tam będą. i faktycznie, w drodze powrotnej z armenii zatrzymałam się u taniko na jeszcze trzy dni w tbilisi. z wierą i khati chodziłyśmy po mieście, pokazały mi miejsca, do których sama nigdy bym nie dotarła. poznałam kolejną porcję koleżanek, sąsiadek i kuzynek. a wieczorami siedziałyśmy w domu. przez większość czasu nie było prądu, więc siedziałyśmy przy świecach, grałyśmy w karty w duraka albo dziewczyny grały na pianinie i wspaniale śpiewały. jak tylko pojawiał się prąd, włączały telewizor i czar pryskał… kiedy taniko dowiedziała się, że najbardziej smakowały mi w gruzji chinkali, poszłyśmy na targ, kupiłyśmy co trzeba i razem z tanią, wierą i khati przez dwie godziny lepiłyśmy te przepyszne gruzińskie pierogi. moje jedyne zdjęcia z tamtego dnia wysłałam do nich po powrocie do polski, nie zostawiając sobie odbitki. mam nadzieję, że doszły i że czasem i one mnie wspomną. na drogę do domu dostałam jeszcze pół kilo przyprawy do chinkali.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.

Blog na WordPress.com. Autor motywu: Anders Noren.

Up ↑

%d blogerów lubi to: