mimo że nasze wspólne podróże są wciąż nieliczne (ciągle nam mało!), nieustannie spieramy się z maćkiem, na czym miała by podróż idealna polegać, a przede wszystkim – w jaki sposób można najwięcej z niej wynieść. zazwyczaj plan rodzi się w mojej głowie. jeśli jest bardzo szalony zaczyna się od nieśmiałego: „maciuś, a wiesz, co by mi się marzyło…?”. jeśli trochę bardziej realistyczny, wtedy mówię po prostu: „maciek, chodź pojedziemy…”. maciek dobrodusznie potakuje, a wtedy ja rzucam się już na głęboką wodę: wymyślam, planuję, oglądam, marzę, czytam, czytam i czytam. jednak to czytanie jest poszukiwaniem wrażeń, odczuć, klimatu, historii, natomiast jestem zupełnie odporna na szczegóły, informacje praktyczne i tak zwane fakty. na przykład mam w głowie piękny plan naszej podróży po argentynie, a zupełnie nie interesuje mnie, jak my tam dojedziemy! stąd później biorą się sytuacje, jakich mieliśmy mnóstwo w turcji: ja marzyłam i planowałam, a kiedy już przed samym wyjazdem jedliśmy śniadanie, maciek zerkał do przewodnika i stwierdzał: „ale przecież tam jedzie się pięć godzin i nie ma żadnego transportu lokalnego”. no i kłótnia gotowa!:)
przygotowując się do wyjazdu, a również na miejscu, najchętniej sięgam po literaturę piękną, ewentualnie publicystykę. to ona jest najlepszym źródłem informacji, nie przewodnik! mało interesuje mnie, w którym roku został wybudowany jaki kościół (ta paskudna polska przypadłość, gdy zwiedzanie ogranicza się do oglądania kościołów!!), że ratusz został wybudowany w takim stylu, a potem przebudowany w innym. po co czytać przewodnik po pradze, skoro można poczytać hrabala? o ile to przyjemniejsze! o ile więcej dowiemy się o pradze niż z wypunktowanej listy rzeczy do zobaczenia w przewodniku! wyobraźnia pracuje wtedy zupełnie inaczej, inaczej czuję to miejsce, a moja wrażliwość jest już zaprogramowana na melodię np. „bambini di praga”. moje najmilsze wspomnienie z pragi sprzed lat to nie to, kiedy ściśnięta stałam przed praskim ratuszem i wpatrywałam się w oczekiwaniu cudów w słynny orloj, ale kiedy poszliśmy do jakiejś piwiarni daleko, daleko od centrum. piwiarnia składała się z kilku wielkich sal, w których panował rozczulający gwar, śmiech i śpiewy, a do każdego kufla podawano kieliszek becherowki. co z tego, że zdarza mi się zapomnieć, czy główna katedra w wiedniu to katerdra świętego stefana czy szczepana, skoro pamiętam, jak pięknie było wieczorem, kiedy z rodzicami spacerowaliśmy po starówce i słuchaliśmy grających na ulicach saksofonistów; albo jak w hundertwasserhaus jedliśmy słynny tort sachera, który okazał się raczej słabym piernikiem! o ile ciekawsze jest chodzenie po moskwie i zgadywanie: tu na patriarszych prudach iwan bezdomny i berlioz rozmawiali z wolandem, a tu jest słynny dom paszkowa, z dachu którego woland i spółka odlatywali z moskwy. inaczej maciek – umysł racjonalisty – najpierw musi przeczytać wszystkie dostępne przewodniki, poznać fakty i daty, a dopiero wtedy zacznie słuchać moich zachwytów nad krzywymi ulicami i krętymi zaułkami. ruiny są dla niego piękne tylko wtedy, jeśli pochodzą sprzed dwóch tysięcy lat. (no, chyba że ruiny postindustrialne, ale to inna historia…)
liczy się oczywiście nie tylko literatura, ale też takie zwykłe, codzienne wrażenia i przyjemności. jedzenie w małych knajpkach, a nie w restauracjach. podróżowanie lokalnymi środkami transportu, nigdy wynajętym samochodem. ucieczka z centrum i omijanie szerokim łukiem tak zwanych miejsc turystycznych. zjedzenie tureckiego śniadania w osiedlowej knajpce więcej odda nam turcji niż zwiedzanie pałacu dolmabahçe. zawsze największą przyjemność sprawiało mi zwiedzanie targów, bazarów, nie muzeów i ratuszów! fakt, na taki luksus można pozwolić sobie, kiedy mamy trochę więcej czasu i kiedy już się w danym miejscu zadomowiliśmy. ale każdy wybiera taki sposób podróżowania, jakiego pragnie. mówiąc patetycznie, ja wolę poczuć miejsce, chłonąć jego atmosferę, klimat, jego lokalność, niż błysnąć wiedzą teoretyczną.
inna odwieczna przyczyną naszych sporów to zdjęcia z podróży. ja jestem przyzwyczajona do tego, że zdjecie powinno coś przedstawiać, być pamiątką z MOJEJ podróży. natomiast maciek najchętniej cykałby tylko landszafty. zgoda, nie ma nic nudniejszego, niż seria zdjęć typu: „to ja przed wieżą eiffla”, „to ja przed muzeum pompidou”, „to ja na champs elysee”. po pięciu minutach zaczyna mdlić. ale z drugiej strony równie nudne jest oglądanie dwustu zdjęć „z widokami”. jeśli chcę oglądać landszafty, kupię sobie po prostu album – zdjęcia będą i lepsze, i na pewno ciekawsze. stąd nasze wieczne kłótnie: „no zrób mi zdjęcie!”, „no odsuń się, bo wchodzisz mi w kadr!”. ogólnie chyba jakoś to wypośrodkowujemy, bo – nie chwaląc się – przywieźliśmy już sporo fajnych zdjęć. a jednak w naszych albumach pełno jest mniej więcej takich par (jedno zdjęcie poprawne i jedno zrobione na odczepnego):
tak czy inaczej, myślę, że jesteśmy podróżniczą parą idealną. a przecież nie ważne dokąd, nie ważne czym, ale ważne Z KIM! a my znaleźliśmy swój złoty środek: ja wymyślam i marzę, maciek racjonalizuje i liczy pieniądze. a z tego zazwyczaj rodzą się tak wspaniałe przeżycia, że chce się jeszcze i jeszcze i jeszcze…
Skomentuj