po ostatnim komentarzu mamy, z mojej historii rodzinnej zrobiła się trochę historia rodem z radia erewań, ale nic to – próbujemy dalej.
dziś – perypetie wojskowe dziadka florka. urodzony w szczęśliwym roku 1929, dziadek o włos minął się z wojną. jeszcze brat babci, mietek, o trzy lata starszy, załapał się na front. jeszcze nawet o rok starsi od dziadka szli w czerwone kamasze. dziadka to na szczęście ominęło. już po wojnie, kiedy nadszedł czas na jego rocznik, armia czerwona prowadziła jakąś dziwną politykę narodowościową i polaków (i zdaje się, innych nierosyjskich narodowości) nie rekrutowali. być może dlatego, że granice wciąż były niepewne i nie wiadomo, czy czasem zwycięska armia czerwona nie wykształciłaby przyszłych szpiegów? nie wiem. w każdym razie polaków, których nie wzięto do wojska, zamiast tego wysyłano do donbasu – do szkoły i do pracy w kopalni. i tak w 1946 r. dziadek trafił do zagłębia donieckiego. oprócz szkoły, dzień w dzień pracował w kopalni odkrywkowej węgla brunatnego. jedzenia, jak opowiada, było zawsze mało: zaledwie kilo dwadzieścia chleba na dzień i jakaś wodnista zupa. biorąc pod uwagę codzienną pracę w kopalni – porcje iście głodowe! kiedy jeszcze była szkoła, w stołówce zawsze się tą marną strawę dostało. jednak później, kiedy obowiązywała już kartocznaja sistiema, trzeba było nieraz pół dnia stać w kolejce po chleb. a potem, w następnej kolejce – po zupę. często, nie mogąc doczekać się swojej porcji, chleb zjadło się już w kolejce. nic dziwnego, że wielu ludzi tam słabło i ginęło.
po jakimś czasie dziadek zdołał z donbasu uciec i ruszył pociągami do domu. kolejarze oczywiście przepędzali takich chętnych do darmowej podróży, dlatego najpierw jechał uczepiony od spodu wagonu (dobrze, że było jeszcze w miarę ciepło), a potem złapał jakiś pociąg towarowy, który wiózł węgiel do lwowa. jechał sobie spokojnie na kupie węgla aż do momentu, kiedy napadli na niego jacyś rabusie. na ostrym zakręcie pociąg musiał bardzo zwolnić. a że jechał wzdłuż jakiejś skarpy, już tam na niego czekali: wskoczyli do wagonu, obdarli dziadka z butów, kurtki i co lepszych ubrań, zabrali kilka zaoszczędzonych rubli i puścili wolno. i tak, bez grosza przy duszy i spodni na tyłku dziadek zdołał wrócić do stupnicy.
na tym problemy się jednak nie kończyły, bo uciekinierów z donbasu sądzono jak za dezercję i na kilka lat wysyłano do łagrów. dziadkowi upiekło się, bo zaraz po powrocie wstąpił do istriebitelnego batalionu, czyli do tzw. strybek. były to radzieckie jednostki, które miały uspokajać sytuację na kresach, czyli bronić miejscowej ludności przed banderowcami. nic więc dziwnego, że sami byli celem banderowców. raz dziadka złapał jeden ukrainiec i dał mu dwa dni, żeby zostawił strybki, bo inaczej… na szczęście-nieszczęście, zanim minęły te dwa dni sam już nie żył – zabili go do spółki polak i ukrainiec.
dziadek dosyć długo przesłużył w strybkach, bo koło roku. nie byli z babcią jeszcze małżeństwem, ale dobrze się znali i babcia śmieje się, wspominając, jak codziennie rano szła do pracy do kołchozu i widziała dziadka, jak siedzi „w tym karaulu”, czyli strybkowej kanciapie!:)
dopiero kilka lat później, w 1954 roku, kiedy byli już po ślubie, a wujek janek miał już z pół roczku, zwycięska armia czerwona upomniała się o dziadka i wezwała go na trzymiesięczne szkolenie wojskowe, które dziadek odsłużył hen, aż nad granicą z finladią. wezwanie dostał razem z bronkiem kulpą (kuzyn babci). trzy dni jechali z sambora do leningradu, a dalej aż za jezioro ładoga. tak trafili do obozu „Leningrad 22222” – tylko tyle wystarczyło napisać na kopercie, aby do dzadka trafiały list z domu. razem z dziadkiem służyli inni, których ominęła służba tuż po wojnie, a więc litwini, łotysze, estońcy, narodowościowa zbieranina z całego ZSRR.
dziadek odsłużył swoją trzymiesięczną dolę w artylerii dalekobojewoj, czyli w ciężkiej artylerii. artylerii zaznał jednak tyle, co się kul nadźwigał! kule – wielkie na metr! – dwójkami (systemem podaj cegłę) trzeba było wkładać na latok, czyli coś w rodzaju rynny, która dalej transportowała je do armaty. ich sierżant – litwin – służbista – kazał im wrzucać te kule na czas – po kilkanaście razy na minutę. a armaty były wielkie jak nasz salon! nie trzeba chyba dodawać, że dzadkowi ani razu nie było dane wystrzelić z takiej armaty. ba! nawet nie mieli karabianów! cóż, niezwyciężona arma czerwona była niezwyciężona nie dzięki swoim armatom, ale przez swoje mięso armatnie…
bardziej niż samo wojsko w kość im jednak dała pogoda. był maj, ale jezioro ładoga było zamarznięte tak, że aby się umyć, musieli obcasami robijać lód przy brzegu. spali w pałatkach, jednak nie w takich wojskowych, brezentowych namiotach, ale pod byle zadaszeniem! od góry co prawda deszcz nie padał, ale z boków wiało na wskroś! zimno, wiatr i śnieg (w maju!!) zacinały wprost po łóżkach. a na wyposażeniu szeregowego krasnoarmiejca były zaledwie podkoszulek, sapogi, spodnie i szynel, wielokrotnie łatany, który swoje odsłużył pewnie jeszcze w czasie wojny.
tyle wpomnień. dla potomności zostało takie oto zdjecie dziadka – krasnoarmiejca:
tak elegancki mundur dziadek dostał oczywiście tylko do zdjęcia! mundur włóż. do zdjęcia przystąp. mundur zdejmij. następny proszę.
Skomentuj