mmmm, sezon owocowy w turcji zaczął się już na dobre! na bazarach nie ma co prawda jeszcze fig czy hurmy, ale są już brzoskwinie, morele, arbuzy i melony. chyba słusznie nigdy nie przepadałam za arbuzami, które w polsce nie maja ani smaku, ani koloru. pierwszy raz zachwyciłam się arbuzami w azerbejdżanie, gdzie zajadaliśmy się nimi do oporu (najlepszy patent: schłodzone arbuzy jako zagryzka do wódki!!). tymczasem okazało się, że arbuzy mają bardzo intensywny, orzeźwiający smak! po całym gorącym dniu nie ma nic lepszego niż pokrojony w grube kawałki, bardzo mocno schłodzony arbuz! w zeszłym roku w izmirze codziennie wieczorem kupowaliśmy wielkiego arbuza, który znikał w ciągu godziny! często arbuzy są tak słodkie i soczyste, ze aż pękają! sprzedaje się je zazwyczaj prosto z wielkich przyczep wypełnionych tylko arbuzami. w azerbejdżanie takie ciężarówki stały na ulicach co kilkaset metrów. arbuzy na nich były ułożone w równe piramidki, poprzekładane rozciętymi w kształcie gwiazdki czerwonymi połówkami arbuzów. wyglądało to naprawdę bardzo ładnie! dowiedziałam się przy okazji, jak sprawdzać arbuza przed kupieniem: jego „końcówka” (szypułka? końcówka łodygi??) powinna być jak najbardziej zielona, a przy klepnięciu powinien wydawać głośny głuchy dźwięk. podobnie- przez klepniecie – sprawdza się melony, z tym że melony dodatkowo powinny jak najmocniej pachnąć. melony lubię chyba jeszcze bardziej niż arbuzy! w turcji można znaleźć ich kilka rodzajów (oczywiście arbuz to tez nic innego jak rodzaj melona): od zielonych, przez takie plamiasto zielono-żółte, po żółciutkie – te są najsłodsze. z melonami można wymyślać tysiące deserów i przystawek. pycha jest tez sok z melona (w stambule jest pełno fast-soczarni: na miejscu wyciskają sok ze świeżych owoców i warzyw soki, sprzedają w plastikowych kubeczkach za grosze! moje ulubione: marchewkowy, marchewkowo-jabłkowy, melonowy, jeżynowy. o dziwo arbuz, mimo ze składa się praktycznie z samej wody, na sok się za bardzo nie nadaje).
jeśli chodzi o takie owoce jak morele, brzoskwinie, nektarynki, granaty czy , wszystkie są o niebo lepsze niż w polsce: słodsze, bardziej soczyste (oprócz moreli, które są mięsiste i suche). ale, żebyśmy nie byli tak poszkodowani, u nas lepsze są jabłka i truskawki, banany, pomarańcze, grejfruty sa tak samo dobre. poza tym my mamy maliny, jeżyny, które tu stosunkowo rzadko można dostać, oraz jagody, borówki, poziomki etc, których tutaj w ogóle nie ma. (wszystko przez ten klimat…) no i mamy o wiele lepsze marchewki, które w turcji są – tak a propos – droższe niż figi!!
a jeśli o figach mowa… to zaraz obok arbuzów moje naj- naj-ulubiensze owoce! pamiętam, ze gdy pierwszy raz jadłam figi, to nawet nie wiedziałam, co to jest! w nocnym pociągu z gruzji do armenii jechałam w przedziale razem z ormiańska rodzina, która oczywiście od razu się mną zajęła i na sile dożywiała. kobieta kupiła na granicy od „babuszek” dwie wielkie torby parciane małych zielonych fig. nie pamiętała, jak to dziwo nazywa się po rosyjsku (podejrzewam, ze i tak niewiele by to dało, bo rosyjska nazwa jest taka sama, jak turecka: indżir). tak czy inaczej, cokolwiek to było, zjadłam tego chyba kilka kilogramów! dopiero w zeszłym roku w turcji dowiedziałam się, co tak naprawdę jadłam. w turcji można dostać figi zielone i fioletowe, malutkie, które można jeść razem ze skórką, i większe, bardziej szlachetniejsze, wielkości pięści. turcy i azerowie z każdego możliwego owocu robią reçel, czyli coś w rodzaju naszego dżemu, z tym że owoce pozostają całe i są zanurzone w bardzo bardzo gęstym syropie. jest to zawsze piekielnie słodkie i najlepiej pasuje do jako deser do herbaty. reçel z fig (szczególnie w wykonaniu mamy idrisa) nie ma sobie równych! przy okazji napiszę zresztą kilka słów o reçelu. zajadałam się tym szczególnie w azerbejdżanie, gdzie podają go w miseczkach w każdej herbaciarni. obok figowego, pamiętam, że najbardziej smakowały mi dżemy z jeżyn, pigwy i z białych czereśni. piją herbatę (hektolitrami!!), podobnie jak turcy – w malenskich szklaneczkach, z tym że biorą do buzi kostkę cukru (albo właśnie reçel) i przesączają przez niego herbatę. to wcale nie jest takie łatwe, bo albo cukeir albo od razu kruszył mi się między zębami, albo zaczynałam seplenić.
wracając do owoców w turcji, tutaj również zdarzyło mi się, że jadłam zupełnie nieznane mi owoce. chyba przez kilka dni zajadałam się zielonymi śliwkami, zanim dowiedziałam się, że są to śliwki. podobnie było z niedojrzałymi migdałami, o których ostatnio pisałam. do tej pory jednak nie rowiązałam zagadki hurmy i yeni dünya. hurma to po turecku daktyl: widziałam tu tylko suszone daktyle, które podaje się zawsze w czasie ramadanu przed wieczornym posiłkiem (tzw. iftar). jednak hurma to również bardzo dziwny owoc, który z daktylem nie ma nic wspólnego i który wygląda jak duży obity pomidor. maciek oświecił mnie, że w polsce nazywa się to khaki. jednak kiedy zobaczyłam to w warzywniaku w przejściu podziemnym stwierdziłam, że to bluźnierstwo. turecka hurma jest duża, bardzo intensywnie czerwona i bardzo bardzo miękka. jako nieświadoma niczego cudzoziemka wybierałam co twardsze okazy, żeby nie były takie poobijane! jednak okazało się, że powinny być one jak najbardziej miękkie, tak, że wręcz rozpadają się w dłoni! te pomarańczowe twardziochy, które widziałam w słupsku, to jak ledwo pomarańczowe zimowe pomidory w porównaniu z pomidorami z dziadkowej szklarni! tak więc tą prawdziwą hurmę rozkraja się na ćwiartki, szypułką do dołu. jest bardzo mięsista i słodziutka. jeszcze jej nie ma na bazarach, więc cały czas czekam… 🙂
natomiast yeni dünya to malutki owoc, wielkości naszej pigwy. ma trochę grubą skórkę, którą ja np. rytualnie obdzieram zębami, pod nią znajduje się cieniutka warstwa owocu właściwego, a pod nią trzy albo cztery wielkie pestki!! jak pierwszy raz wgryzłam się w yeni dünya, aż się wystraszyłam, jak do buzi wślizgnęła mi się wielka pestka!:) mimo to jednak, są bardzo dobre, szczególnie jak już się opracuje technikę jedzenia, tak żeby cierpka skorka nie psuła smaku.
drzewo cale obsypane zolciutkimi kuleczkami yeni dünya rosnie zreszta tuz przed moim oknem. jeszcze tydzien – dwa i bede mogla podjadac przez okno!:)
wspomniałam o „naszej” pigwie. turecka pigwa to kolejny owoc, którym najpierw się zajadałam, a potem się dowiedziałam, co to tak naprawdę jest! tureckie pigwy, ayva, są bowiem wielkości dużych jabłek, z troszkę wydłużonym czubkiem (wygląda to trochę jak połączenie jabłka z gruszką). w smaku są lekko cierpkie i trochę mdłe (a więc całkowicie różne od naszych pigw!!), ale mimo to bardzo dobre!
mmmmmmmmm…………..
p.s. moja nalewka z pigwy dojrzewa głęboko schowana na strychu w krępie. o dziwo jednak nie ma na niej nawet milimetra zawiesiny, nie ma wiec jej z czego dekantyzować! poza tym chyba jest mocno za mocna, bo do słoja, jaki miałam, nie zmieściła się wystarczająca ilość wódki w proporcji do wlanego wcześniej spirytusu. chyba już w butelkach trzeba będzie ją potem rozcieńczyć wódką! 🙂
Skomentuj